Lubię sytuacje, które nie do końca da się przewidzieć.
Ten przysłowiowy pierwszy raz zostaje na długo w pamięci. Pierwsza wyprawa w Tatry zimą zostanie w głowie na długo. Jak zwykle wszystko zaczęło się dwa tygodnie wcześniej, kiedy zrodził się pomysł zdobycia Wołowca zimą. Wyobraźnia zaczęła nasuwać krajobrazy, które pragnąłem fotografować, coś co jeszcze bardziej kusiło, bym spróbował jeszcze w tym roku ruszyć na zimowe szlaki.
Miałem pewne obawy co do swojego ekwipunku, ale na szczęście zostały one rozwiane.
Raki można przecież wypożyczyć. I taki był pierwotny plan. Wszystko było już prawie ustalone, nie do końca znana była jednak ekipa, z którą tym razem ruszymy. Ważne, że Jola, kompanka, z którą razem możemy ponarzekać na kolana, była pierwsza do targania pod górę. Wszystko byłoby super, gdyby nie prognozy pogody, które kreowała wkraczająca do polski „Aleksandra”. Tak więc niedzielna wyprawa stanęła pod znakiem zapytania. Oczywiście decyzja wyjazdu została podjęta w ostatniej chwili, co nie przeszkodziło w zebraniu pięciu zakręconych osób na ten spacer.
Niedziela, wcześnie rano zaczął się dla nas dzień.
Upewniłem się, że aparat jest tam gdzie powinien, a zapasowe karty wraz z akumulatorkiem mu towarzyszą. Dziwny nawyk, bo przecież jakby mógł zniknąć, kiedy sam wieczorem go pakowałem. W moim przypadku aparat ważniejszy niż zabranie kanapek z lodówki, ale to już inna anegdota.Teraz pozostało tylko zebrać wszystkich z różnych części Krakowa i ruszyć. Troszkę czasu na to zeszło. Gdzieś chodziła mi myśl, że za późno ruszyliśmy, ale plan był spacerowy. Nawet pozwoliłem sobie na zatrzymanie się na pstryknięcie wschodu słońca. Był wręcz przepiękny poranek i jeszcze bardziej nie mogłem się doczekać wejścia na szlak. Warunki zapowiadały się idealne. Załamania w górach są dość częste, ale tutaj, po przewianiu przez huragan „Aleksandra” niebo było klarowne, a widoczność niesamowita. To dlaczego nie zmienić trasy?
Zawsze kiedy zdobywaliśmy z Jolą Starorobociański Wierch widoczność była fatalna.
To dlaczego nie spróbować tego w zimie? Wejść przez Ornak i zejść przez Kończysty Wierch.W oczach pojawił się jeszcze większy blask niż dotychczas. Tak, wykorzystajmy warunki!Plany zmienił się o 180 stopni. Na parkingu Siwej Polany byliśmy dość późno. Szybkie ogarnięcie i ruszyliśmy. Trasa przez ukochaną i najpiękniejszą dolinę Chochołowską, która ciągnęła się w nieskończoność. Jakby ktoś nie wyczuł, to była to ironia. Nienawidzę tej doliny! W jedną stronę leci bardzo szybko, bo chce się już być na grani, ale z powrotem to jest jakaś asfaltowa męczarnia.
Dlatego dziwne się dla mnie wydało, że tak mi się to wszystko dłużyło.
Może to uroki zimy już dały się we znaki. Po kilkunastominutowym marszu weszliśmy w końcu na szlak prowadzący do Iwaniackiej Przełęczy. Sama trasa z początku była bardzo błotnista, w wyższej partii część z nas zaczęła już ubierać raki. Ja, że ich nie miałem, bo stwierdziłem, że po Aleksandrze będzie pięknie i pogodnie, do tego mieliśmy informację, że bardziej panuje odwilż niż zima. Ostatecznie nie pokusiłem się o wypożyczenie, więc miejscami przyszło mi załączać napęd na cztery albo przedzierać się gdzieś bokiem, gdzie było stabilniej niż na lodzie.Po dotarciu na samą przełęcz, zobaczyłem, jak w czarniej dziurze jesteśmy czasowo i zaczęło do mnie docierać, że zejście przy takim oblodzeniu staje się bez raków bardzo ciężka.
Po niedługim odpoczynku ruszyliśmy dalej na Ornak.
Oblodzenia na podejściu nie było, ale śnieg, który był na kamieniach był bardzo zdradliwy. Szedłem bez większych problemów, z troszkę większymi przystankami niż normalnie, które były podyktowane zdjęciami i kondycją. Bardzo ciężko mi się szło. Normalnie w porze gdzie nie ma śniegu pokonanie tej trasy to spacer, a zmęczenie dopiero dawało się we znaki przy podejściu na Starorobociański.
Troszkę się rozdzieliliśmy i część z nas wystrzeliła do góry. Mocniejszym tempem. Temperaturę dało się już odczuć przy lekkim zawiewaniu wiatru, do tego śniegu już było znaczniej więcej i zdarzyło mi się parę razy przyklęknąć, bo noga się zapadła.Na górze oczywiście dostałem drugiego życia. Odzyskałem siły i mogłem już podejmować dalszą wspinaczkę. Tutaj też przyszła pora na zdjęcia. Strasznie podobało mi się Słońce, które było schowane za chmurami i pięknie oświetlało widok gór. Sam śnieg przepięknie odgrywał morze, po którym pływają promienie. Starałem się uchwycić tej magii jak najwięcej.
Idąc przez Ornak wykonywałem fotografię pod słońce, co mogło z boku wyglądać nieco dziwnie, ale wiedziałem jaki efekt chcę osiągnąć. Jakiego zdjęcia poszukuję. Skupiałem się na krajobrazie i tych co byli przede mną, czekając, aż może coś mnie natchnie do tego, żeby w końcu zrobić tę fotografię, która będzie doskonałym komentarzem tego, co działo się podczas tej wyprawy. Ktoś mnie poprosił, żebym sfotografował go jak idzie. Bo chciał mieć takie zdjęcie i to właśnie był ten strzał. Troszkę zboczył ze szlaku, szedł zdecydowanie powyżej nas, zapadając się w kruchym śniegu. Okazało się, że był to strzał, na który czekałem.
Idąc w stronę słońca.
Przed wejściem na Liliowy Karb zrobiliśmy znowu dłuższą przerwę. Była bardzo potrzebna, bo jednak zmęczenie dawało się znowu we znaki. Do tego już niebawem miało zajść Słoneczko. Nie to było jednak najgorsze. W latarki byliśmy wyposażenie, spadek temperatury niestraszny- każdy z nas liczył się z tym. Czuć było, że temperatura spada przez nasilający się wiatr. Zaczęło do nas docierać, że może po drugiej stronie szczytu (na zejściu ze Starorobociańskiego Wierchu) być dość ostro. Tym bardziej, że już raz byliśmy w bardzo groźnym potrzasku, kiedy pogoda nam się załamała. Praktycznie nie dało się iść. Słabo mi się kreowała wizja schodzenia bez raków.Schodzili jacyś miłośnicy mocnych trunków, których zapytaliśmy jak jest na górze. I scenariusz mocnego wiatru zyskiwał na prawdopodobieństwie.Nasza decyzja chyba nie mogła być inna, jak podjęcia zejścia przez Siwą przełęcz.
Przy samym zejściu czarnym szlakiem cały czas odczuwałem brak raków. Cały czas ostrożnie. Każdy krok był ważony, chociaż muszę przyznać, że miałem nie jedną okazję do przetrenowania technik upadku. Słońce zaszło bardzo szybko i wchodząc do lasu już praktycznie mieliśmy czołówki zapalone. Sama droga przez las kiedy jest praktycznie czarno dookoła ciebie jest okropna. Człowiek chce jak najszybciej wyjść. Droga powrotna przez dolinę była jak zawsze horrorem. Zmęczenie wtedy jest bardzo duże i człowiek myślami już jest przy samochodzie
Zawsze uczymy się na doświadczeniu swoim i innych.
Tu wnioski nasuwają się same bez filozoficznych rozważań. Bez raków już się nie ruszam na trasę zimą. Chociaż trasa była tak naprawdę bardzo prosta. To tylko pozory, bo zimą wszystko może być ciężkie do przebycia, tym bardziej, jeżeli nie weźmie się raków ze sobą! Jakiś niedosyt pozostanie z tej wyprawy. Nie zdobyliśmy Starorobociańskiego Wierchu, ale i tak było warto. Teraz wiem, czym to się je. Co jest mi potrzebne, żeby równie sprawnie jak w lecie chodzić po górach i już nie mogę się doczekać powtórki.Zdjęcia będą przypominały mi gdzie muszę dotrzeć. Następnym razem szczyt dalej.