Każde wyjście w tatry niesie za sobą nowe wrażenie. Wrażenie, które kreuje spokój i stan odprężenia.
Przypuszczałem, że nie będzie żadnych widoków, ponieważ pogoda miała nam się nie wyklarować. I tak postanowiłem jechać, rozładować się i przerzucić na inny stan umysłu. Spacer na Wołowca i Jarząbczy Wierch miał mi to zapewnić bez pośpiechu i spokojnie.
Cała trasa, w dużej mierze z ograniczoną widocznością,
była spowita bardzo mrocznie, a w dolinie bardzo błotniście. Już na samym początku przypomniałem sobie jak bardzo nienawidzę tej pięknej Doliny Chochołowskiej. Jak to cholernie się dłuży, zwłaszcza z powrotem. O dziwo wcale nie było tak zimno, nawet zapowiadany deszcz nie spadł. Chociaż mżawka towarzyszyła bardzo długo.
Idąc w górę po tych śliskich kamieniach, wspierając się na nowy kijkach, które kupiłem przed wyjazdem i miały swój dziewiczy trekking, nie mogło zabraknąć pecha i uszkodzenia tych kijów. Całe szczęście, że ktoś kiedyś powiedział „kupuj najtańsze bo albo zgubisz albo pozaginasz”. Tak właśnie było, zaklinował się miedzy kamieniami, a jak tylko go pociągnąłem do siebie, zakrzywił się delikatnie.
Takie już moje szczęście do sprzętu.
Za to w przypadku zwierząt jest zupełnie inaczej. Duża rzesza ludzi chciałaby zobaczyć cokolwiek. Moje szczęście zapewnia mi zawsze jakieś zwierze. Tym razem przeleciała mi wiewiórka przy strumyku, dwa goniące się świstaki, chyba uciekały, sarenka z małą i kozice to już jest standard. Być w Tatrach i nie zobaczyć kozic to trzeba mieć naprawdę niefart. Oczywiście jak zwykle aparatu nie było pod ręką, albo zwierzątka zgrabnie uciekały. Przyjdzie czas i na takie polowania fotograficzne.
Samo podejście przez las tymi śliskim kamieniami sprawiło mi bardzo duży problem, strasznie cienko kondycyjnie gubiłem oddech. Całkowicie jak nie ja. Parłem do przodu widząc, że już na górze może być bardzo fajnie. Ale tak dawno nie miałem, żeby wysiąść zanim na dobre zacząłem wchodzić. Każdy chyba ma takie dni. Tym bardziej, że potrzebowałem resetu jak nigdy.
Po wyjściu powyżej korony drzew,
pod stopami pojawiła się warstwa śniegu. Duże placki przeplatane z połaciami zieleni. Mgła zaczęła się podnosić, ale nie w takim tempie jak bym sobie tego życzył. Nawet Wołowiec był ciężko dostrzegalny gdy się stało praktycznie przed nim.
Samo dotarcie troszkę nam zajęło. Chociaż szliśmy bardziej zimowym szlakiem niż letnim. Frajda była by gdybyśmy tędy wracali. Zjazd byłby świetny. Czekało nas jeszcze podejście na Jarząbczy Wierch. Na Wołowcu zameldowaliśmy się około godziny dziesiątej.Zmęczony i wymordowany, jak bym wcześniej szedł nie wiadomo gdzie. Warunki totalnie mnie zaskoczyły. Spodziewałem się super zimnego wiatru. Przecież tam zawsze pizga!?
Cisza i spokój,
bez żadnego podmuchu i żeby tego jeszcze było mało, to między chmurami nad nami prześwitywało słońce. Krótki rękaw i opalona buzia. W porównaniu do tego co było niżej – gorąco. Do tego przypiekłem sobie ryjka. Widoczność oczywiście żadna. I chyba to spowodowało, nie ujmując mojemu zmęczeniu, że stwierdziliśmy iż czas na drzemkę.
I tak czas zleciał praktycznie do dwunastej. Było tak przyjemnie, że szkoda było wracać. To wyciszenie i spokój, zero ludzi w tym czasie, tylko góra. Powrót również zielonym szlakiem z małym uproszczeniem na początku. Które było rewelacyjną frajdą w czasie tej wycieczki. Powiem tak, tyłek trochę mi przemarzł kosztem endorfin i śniegu w butach.