Wyprawa, która długo nie wyjdzie mi z głowy.
Miał być to zwykły, ostatni zimowy wypad w tym roku. Pozostawienie sobie posmaku po zimie i moja upierdliwość wejścia na szczyt.Padło znowu na Szpiglasowy Wierch w Tatrach Wysokich. Tym razem postanowiliśmy podejść skubańca od doliny pięciu stawów. Warunki pogodowe raczej nie wróżyły pięknych widoków, ale nie to było dla mnie najważniejsze. Po dotarciu do doliny lekko byłem zaskoczony, że jeszcze takie nieprzyjemne warunki panują w Tatrach. Chociaż czego innego mogłem się spodziewać.
Po przerwie, w schronisku, która trwała i tak za długo, ruszyliśmy.
Podejście zaczęło się od przejścia obok „Niedźwiedzia”, gdzie zawiewał bardzo silny wiatr i zdecydowanie utrudniał parcie do przodu. Tym bardziej, że cały czas padał śnieg. Ciągłe zapadanie się to po kolana i wpadanie miejscami po pas było zwiastunem tylko późniejszych zmagań. Podnoszenie cały czas kolan wysoko bardzo męczyło nogi. Moje kolano po podwójnej rekonstrukcji więzadeł nieźle dawało w tyłek. Nawet idąc po śladach Bartka zdarzało się jeszcze zapaść głębiej niż on, co było nieco irytujące. Przecież jestem jak przecinek.
Po dotarciu gdzieś w okolice „Brzuchatego Piargu” zrobiliśmy dłuższą przerwę. Byłem wtedy tak zmordowany tym wiatrem i śniegiem, że myślałem nad zawróceniem. Przy postoju niska temperatura była bardzo odczuwalna i mogłem sobie pomarzyć o wyciąganiu co chwile aparatu. Swoją drogą muszę pomyśleć nad system noszenia. Ciągłe sięganie do plecaka po sprzęt jest bardzo męczące i znacznie wydłuża trasę w takich warunkach. Powoduję to utratę przepięknych ujęć, które mogłem zrobić, a tego nie zrobiłem. Lekcja na przyszłość. Jakoś to doświadczenie trzeba budować, samo nie przyjdzie.
Był moment gdzie sięgałem szybko po aparat, jak jeszcze mi się nie zdarzyło w tym dniu.
Śnieg targany przez wiatr, padający coraz mocniej. W takiej właśnie chwili dostrzegliśmy kozice biegnącą prosto na nas. Bardzo dziwne uczucie. Staliśmy nieruchomo. Nawet ja obserwowałem co się stanie dalej i po chwili zacząłem targać szybko plecak po śniegu, żeby dostać się do aparatu. Kozica zatrzymała się zaledwie kilkanaście metrów od nas. Wtedy musiała nas poczuć, stanęła i patrzyła na nas. Zdążyłem jednak zrobić kilka zdjęć zanim odwróciła się i uciekła. Co fajniejsze po przeglądnięciu zdjęć w domu zobaczyłem, że w tle było jeszcze jedno zwierze, którego wtedy nie zauważyliśmy.
Uszczęśliwieni widokiem tego zwierzęcia i podziwem dla jego wytrwałości w takich warunkach, ruszyliśmy lekko zmarznięci wzdłuż „Miedzianego Upłazu”. Na ponowne chwycenie temperatury nie musieliśmy długo czekać, przynajmniej ja bardzo szybko się rozgrzałem. Widząc swój cel przyszła nowa motywacja. Wejście w letnich warunkach z okolicy w której byliśmy nie powinno zając dłużej niż 40 minut. Chociaż w letnich warunkach po trasie, którą szliśmy, raczej nie wolno by było iść.
Przypomniałem sobie jak Jola opowiadała, kiedy już nie mogła iść, o metodzie dwadzieścia kroków i trzy oddechy ratownicze.
To był moment dla mnie. Stanąć bym nie stanął, ale miałem świadomość, że muszę iść do przodu regularnie. Tak też podchodziłem pod ten stromy stok. Zagrzany jak jeszcze nigdy. Kije ułatwiały zdecydowanie – przede wszystkim odciążały moje kolana. Pomyśleć, że kiedyś ich tak nie znosiłem. Niestety nie wszędzie da się wejść z kijami, jak przyszło mi się przekonać przed ostatnim wyzwaniem nim stanąłem na przełęczy.
Czekan i mozolne wbijanie się w sypki i głęboki śnieg na dość stromej ścianie. Oczywiście nie mogło zabraknąć atrakcji i weszliśmy od drugiej strony niż powinniśmy, czyli kawałek dalej niż są łańcuchy, których nie było widać. Same raki nie wystarczyłyby na wejście, a przynajmniej dla mnie. Każdy krok trzeba byłoby bardzo wybijać, źle wybity kończył się delikatnym zjazdem na dół. Czekan na którego wagę narzekałem już nie pierwszy raz był narzędziem, którego nie żałowałem, mając go przy sobie. Ostatnie kilka podciągnięć by stanąć przy silnym wietrze na przełęczy. Kilka kroków wbiłem czekan i siadłem padnięty pod znakiem, wyciągnąłem aparat, żeby siedząc a nawet leżąc zrobić szczyt, który był naszym celem, nie miałem sił.
Warunki na górze były okropne, widoczność straszna – wiatr i śnieg.
Stało się jasne, że i tym razem Szpiglasowy Wierch zostanie nie zdobyty, chociaż brakowało kilkudziesięciu metrów granią. Było to zbyt niebezpieczne bez asekuracji. Spoglądaliśmy wszyscy na szczyt przez śnieg owiany mgłą. Krótki odpoczynek na zmrożoną czekoladę, która była bardzo kojąca wraz z ciepłą herbatą i trzeba było podjąć decyzję jak idziemy. Stok od strony Morskiego Oka jest bardzo lawiniasty. Tym bardziej, że widoczność bardzo spadła i robiąc kilkanaście kroków w dół, przy każdym zapadając się dość głęboko, rodzi się pytanie czy aby na pewno w tym momencie zagrożenie lawinowe z 2 nie przeszło o poziom wyżej. Tym bardziej po ostatniej przygodzie, gdzie próbowaliśmy wejść od strony, którą teraz chcieliśmy schodzić, załamała nam się pogoda i też trzeba było wracać. Widziałem jak to wyglądało wtedy i miałem świadomość tego, że teraz wygląda to jeszcze gorzej. Jeszcze nie jeden raz będę na tym szlaku. Po krótkiej wymianie zdań zawróciliśmy z powrotem na przełęcz i zaczęło się schodzenie trasą którą przyszliśmy.
Opady były tak spore, że zaczęły przysypywać nasze ślady, do tego trzeba było iść w odstępach po stromym wejściu, po którym kilkanaście minut temu myślałem, że wyzionę ducha.
Z drugiej strony czasowo bardzo długo zajęło się dostanie tutaj i czas nas powoli gonił, żeby dotrzeć bezpiecznie na dół. To był moment, w którym odezwało się w nas dziecko, przypomniały się lata na ślizgawce. Pierwsze ślizgawka była bardzo ciekawa, długa wspinaczka i chwilowy zjazd na dół, oczywiście do hamowania używaliśmy czekanów, wszystko w odpowiednich odstępach, żeby wzajemnie sobie krzywdy nie zrobić. Szybko po pierwszej krótkiej jeździe pozdejmowaliśmy raki, poodpinaliśmy się w ubraniu. I zjeżdżaliśmy w dół. Takiej radochy i adrenaliny dawno nie miałem. Świetna zabawa. Można było odlecieć i zapomnieć o warunkach, które panowały. Bardzo dobre doświadczenie w posługiwaniu się czekanem podczas zjazdu. I największa frajda i najdłuższa- zjazd ze zbocza na Wielki Staw Polski. I jak wszystko, trzeba to robić z głową. Bo można zgubić czekan i wylądować w kosodrzewinie.