„Zasnąłem niezwykle szybko, rano obudziło mnie ujadanie psów. Z satysfakcją stwierdziłem, że w nocy nie odwiedziły mnie żadne nadprzyrodzone istoty, a przynajmniej nic mi na ten temat nie było wiadomo.” M. Kruszona „Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła”
Opuściliśmy Cluj-Napoca….ruszamy w najbardziej ukochany przez nas teren.
W góry, które już od jakiegoś czasu majaczą nam na horyzoncie i przyciągają swoją tajemniczością i mistycyzmem. W planach mamy Transalpine. Z wielu źródeł dostawaliśmy informacje, że trasa może być nieprzejezdna, ale nikt nie był w stanie nam tego potwierdzić. Dodawało to zagadkowego charakteru naszej podróży. Postanowiliśmy sprawdzić osobiście, co też kryje się w wysokich górach Rumunii. Czy to faktycznie śnieg i natura nie pozwala na przecięcie pasma malowniczą drogą, czy też miejscowi chronią swoich tajemniczych zakamarków, w których kryją się magia, legendy i diabły? Na koniec dnia mamy dotrzeć do Hotelu o wiele mówiącej nazwie Matrix w Curtea de Arges.
Po drodze postanawiamy zboczyć na chwilę z drogi i zatrzymać się w Alba Iulia-uroczym mieście z piękną cytadelą.
Spacerując wzdłuż ogromnych, starych murów widzimy oczami wyobraźni ludzi żyjących tu wieki temu. Zdecydowanie jest to miejsce z duszą. Jak zawsze nie możemy odmówić sobie zaglądnięcia nawet w najciemniejsze zakamarki, w końcu podróżujemy w poszukiwaniu diabła. Mury mają 12km długości, więc z krótkiego postoju robi nam się długi spacer, jednak miasto jest tego warte. Udaje nam się zobaczyć pokaz tradycyjnej zmiany warty przy głównej bramie do miasta, pokluczyć po uliczkach, zajrzeć do katedry, odnaleźć zwodzone mosty oraz złapać oddech przy aromatycznej kawie.
Miasto jest wprost anielskie,
więc przekonani, że tutaj diabła nie znajdziemy – ruszamy w dalszą drogę…może właśnie spaceruje po Transalpinie? Przemierzamy Transylwanię „roud no. 1”, która wiedzie przez bezkresne połacie zieleni sięgające aż do gór daleko na horyzoncie. Przywodzi nam to na myśl autostradę do piekła i każe za sobą podążać w poszukiwaniu diabła. Jedziemy w nieznane zatrzymując się po drodze na krótkie postoje, bo krajobraz roztaczający się wszędzie wokół nie pozwala przejechać obok siebie obojętnie. Poza tym od czasu do czasu brzuszki dopominają się o coś na ząb, o czym z nadmiaru wrażeń zapomina głowa. Obiadki w takich okolicznościach przyrody rzadko się zdarzają. Po popasie ruszamy dalej, szukać diabła w wyższych partiach gór. Niestety zatrzymują nas zwały śniegu leżące na drodze. Zawracamy, ale i tak warto było wyruszyć w drogę, bo nikt nie zabierze nam tego, co udało się zobaczyć.
O zachodzie słońca podjeżdżamy przed nasz hotel,
wszystko tutaj jest niczym z piosenki „Hotel California”. Właściciel, który nas wita jest równie dżentelmeński, co tajemniczy i trochę z innego świata – z Transylwanii. Oglądamy pokoje, wnosimy bagaże, a w uszach cały czas brzmi nam ”(…)one dance to remember, one to forget(…)”. Kiedy wychodzimy do salonu usiąść tradycyjnie razem po całym dniu podróży przy lampce wina, czeka tam na nas wspaniałe przywitanie w postaci małego poczęstunku, oczywiście z odrobiną lokalnego trunku. W hotelu wydaje się, ze jesteśmy sami, właściciel jak się pojawił tak znikł, gości nie słychać. Jest iście diabelsko, ciekawe co czeka nas rano?
Po nocy w hotelu Matrix ubieramy buty do biegania i ruszamy sprawdzić,
co czai się w przydrożnych zakamarkach i wśród małych wiejskich chatek. Tym razem zabieramy ze sobą towarzysza, biegnie z nami Pan Tata. Ciężko nam utrzymać tempo, bo cały czas coś przyciąga naszą uwagę, a to mała kapliczka na poboczu, a to uroczy domek otoczony sadem. Nie mówiąc już o miejscowych psach, które czają się w różnych zakamarkach…można w nich doszukiwać się diabelskiej duszy. Nie są groźne, raczej mają w sobie coś z tajemniczości. Nagle naszym oczom ukazuje się piękny drewniany żuraw nad studnią, w Polsce już chyba niespotykany. Oczywiście nie możemy nie zajrzeć do środka. Kiedy zwracamy swoje kroki ku budowli, nagle zatrzymuje nas krzyk mieszkańca pobliskiej chaty. Przestraszeni odwracamy głowę, gotowi do ucieczki, gdy tymczasem docierają do nas angielskie słowa „Nie pijcie te wody, zatrujecie się”. Jesteśmy zaskoczeni, bo rzadko można spotkać w tak małej miejscowości kogoś mówiącego po angielsku. Dziękujemy pięknie za ostrzeżenie, tłumaczymy, że chcemy tylko obejrzeć żurawia, bo jest piękny. Pan się uśmiecha, kiwa nam ręką i wchodzi do domu. Zaglądamy w głąb studni – może tam czai się magia? Nie możemy zaprzeczyć. Czas biec dalej, przed nami kolejne miejsca do odkrycia. Ruszamy, a tu z wspomnianej chaty wychodzi pan i niesie nam butelkę wody…chyba musieliśmy wyglądać jakbyśmy wyszli właśnie z piekła ;). To właśnie pokazuje jak magiczna jest życzliwość i gościnność tutejszych mieszkańców. Magia czai się za każdym rogiem wystarczy ubrać buty do biegania, aby ją odkryć i nie przegapić.
Wracamy do naszego już ukochanego Matrixa.
Okazało się, że nie jest ani trochę diabelski, wręcz przeciwnie. Żegnając się pytamy właściciela, czy możemy kupić sobie butelkę trunku, którym raczył nas poprzedniej nocy. Niestety odpowiedź jest negatywna, spuszczamy głowy i wsiadamy do samochodu żegnając się z Curtea de Arges. Ale co to? Właściciel hotelu podbiega do nas z prezentem, absolutnie nie chce pieniędzy za wyrabiany przez siebie trunek. Żegna nas mówiąc, że było mu bardzo miło mieć takich gości. I jak tu nie wierzyć w magię?
Znowu ruszamy w góry, w końcu to nasza największa miłość, po za tym co bardziej na myśl przywodzi diabła niż góry Rumunii?